poniedziałek, marca 06, 2017

Czas, żeby zwolnić


Już na początku ciąży ustaliłam sobie pewną granicę, do kiedy powinnam pracować i kiedy zdecydować się na zwolnienie. Wtedy wydawało mi się, że mam jeszcze wiele czasu i zastanawiałam się, czy w ogóle dotrzymam do tego piątego miesiąca ciąży. Szybko jednak czas zweryfikował moje obawy. Bywały dni, że byłam herkulesem, który zapominał, że ma ograniczenia – tytan pracy z lekko odstającym brzuszkiem, bo jeszcze tyle do zrobienia, trzeba dopiąć wszystko na ostatni guzik i tylko kąśliwe syczenie przyjaciółki za moimi plecami przypominało mi, że powinna raczej zwolnić niż podkręcać obroty (tak, pracuję z przyjaciółką jako podwładną – da się.). Wszystko po to, żeby następnego dnia po 22:00 wyturlać się zgiętą w pół z samochodu z obawą, że wyrzygam dziecko z obiadem (wiem – ciąża to nie choroba, ale i tak szkoda, że mnie nie widzieliście w krzakach przed moim domem w błogosławionej pozycji turlająco-człapiącej ze wzrokiem dobijanej zwierzyny).

Przez ostanie lata zupełnie pogrążyłam się w swojej pracy, chociaż do końca nie wiem dziś, czy była tego warta. Zaczęłam wyhamowywać dopiero w momencie, kiedy rok temu moja lekarka rzuciła mi przed oczy wyniki badań pełne strzałek w górę i w dół, bardzo w dół... Bo przecież taka miałam być idealna – zadowolona i uśmiechnięta pracująca matka wszystkoogarniająca, tylko nie zauważyła, że zaczęłam przez to znikać.

Mogłabym wymienić długą listę rzeczy, których się tam nauczyłam, ile błędnych decyzji podjęłam – jedną za drugą, a potem jak wychodziłam na prostą, zmęczona i poobijana, ale zwycięska. Było też wiele minusów, poświęconego czasu prywatnego, godzin po cichu wykradzionych mojemu dziecku, zmęczenia. Moja praca nauczyła mnie nie tylko odpowiedzialności i większej pewności w siebie, ale też pokazała jak bardzo jestem w stanie się poświęcić życiu zawodowemu i jak dużo jestem z siebie w stanie dać. Już to wiem. Nie żałuję, bo teraz już nie warto.

Poszłam na wolne. Myślałam, że to będzie ulga. Przecież tego właśnie chciałam – wieczorów w domu z mężem i synkiem, czasu na odpoczynek, wolnych sobót i niedziel z marzeniem, że w końcu moje życie rodzinne wyjdzie z okresu wegetacji i zacznę w nim być zamiast bywać. Przez ostatnie trzy lata włożyłam wiele wysiłku w stworzenie księgarni lepszej niż wiele innych, chociaż nie miałam o tym zielonego pojęcia. Udało się, zrobiłam to, zostawiając ją teraz w lepszym stanie niż mogłabym sobie to wyobrazić. Przekazałam zwolnienie przyjaciółce, która ma pełnić moje obowiązki i... chciało mi się wyć – niełatwo opuszcza się miejsce, które się stworzyło. Nie wyjęłam jeszcze kluczy z mojej torebki. Jeszcze chwila, potem je oddam. Obiecuję.

Teraz staram się na nowo wszystko zorganizować, zwolnić, wpasować życie i siebie w standardowe ramy poranków i wieczorów, zakupów nie w pośpiechu, leniwych niedziel i obowiązków domowych, na które wcześniej nie było czasu (Kiedy ja ostatnio prasowałam? To to się w ogóle jeszcze robi?!). Na powrót uczę się dni tygodnia, które do niedawna były jednym i tym samym, bo siedząc w niedzielny wieczór w pracy nie przeraża cię poniedziałkowy poranek (a może to czwartek był - jeden pies). Ledwo daję radę to ogarnąć, za wolno moi drodzy, za wolno to się kręci, nie nadążam - ja dalej chcę biec, a świat zwolnił, brak między nami harmonii...


Brak komentarzy: