poniedziałek, stycznia 26, 2015

Siedem dni z Romanem


Pierwszy rok życia Romana był dla mnie wyjątkowy pod każdym względem. Przeżyłam burzę hormonów po porodzie, fale radości przy pierwszym śmiechu, kilometry wspólnych spacerów, problemy z karmieniem, kolki, pierwsze przewrócenie na brzuszek. Do tego zrozumiałam, czym naprawdę jest cierpliwość, poczułam fascynację nad entuzjazmem, z jakim Roman podchodził do całego świata i usłyszałam milion "dobrych" rad, które budziły nieprzyjemną konsternację w obawie, że nie jestem taką matką, jaką powinnam. Spałam mało, czuwałam dużo. Cały pierwszy rok Romana należał do mnie.

Potem poszłam do pracy.

Cały kolejny rok poświęciłam firmie. Powrót do dawnych obowiązków, awans, zmiana placówki kazały mi zaangażować się bardziej niż chciałby tego mój syn. Każdy dodatkowy dzień w pracy był dniem zabranym jemu. 

Gdy wracał do pracy w styczniu zeszłego roku nie czułam żalu. Romek był pogodny, nie miał problemów, żeby spuścić mamusię z oka, a ja nie miałam wyrzutów sumienia - zostawał pod opieką ukochanej babci i cieszyłam się jego obecnością po powrocie z pracy. Późniejsze zmiany w pracy wymagały nadgodzin i szybko zorientowałam się, że o urlopie mogę jedynie pomarzyć. 

19 stycznia 2015 roku w końcu mogłam zasmakować, czym jest urlop. Oczywiście ten zaległy z 2014 roku i tylko tydzień, poza tym do ostatniego dnia decyzja o nim wisiała na włosku - cieszyłam się jak wariatka. Pierwszy dzień dopadła mnie lekka zgryzota, czy ten tydzień nie przyniesie w pracy zbyt dużego bałaganu, z którym będę musiała uporać się po powrocie. Drugiego dnia było przesilenie - telefon się urywał, a mi ręce zaczęły opadać. W kolejne dni ilość telefonów zmalała, a ja zaczęłam myśleć o odpoczynku.

Już drugiego dnia Roman był ożywiony, bo mama rzadko ma dwa dni wolne z rzędu. Trzeciego dnia tryskał radością i czułością. Mój żywiołowy syn ze skłonnością do niepoprawnej wręcz upartości przez siedem dni był wzorem dziecięcych cnót. Spał do 8:00 rano (!), a nie jak do tej pory do 5:30. Budził się szampańskim nastroju, obdarzał mnie milionem uśmiechów z radością krzycząc "mama" przy każdej okazji. Razem sprzątaliśmy, piekliśmy babeczki, zmywaliśmy naczynia, jeździliśmy na sankach i znów sprzątaliśmy. Niemal zapomniała jak to jest mieć go na co dzień. 

Jutro wracam do pracy. Być może wyjdę z domu, zanim się obudzi. Pierwszy raz czuję taki żal i złość, że go zostawiam. Jakbym go zdradzała. Tych siedem dni było jak siedem spełnionych życzeń. Potrzebowałam dwóch lat, żeby pójście do pracy ścisnęło mi serce. Wiedziałam, jak wiele pożera ona mojego życia, ale teraz poczułam to bardzo dotkliwie. 

Zdjęcie autorstwa Michała Wichowskiego


4 komentarze:

  1. Och, mój Wawrzynku... Cóż mam napisać - przesyłam Ci mnóstwo dobrej energii :* <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urszulo, dobra energia do mnie dotarła. Dzień kończy się spokojnie. Roman zasną, a ja biegnę czytać "Psychoanioła w Dublinie" :)

      Usuń
  2. W sumie to wiekszosc mam przezywa powrot do pracy w ten sposob od samego poczatku wiec chyba powinnas sie cieszyc ze Ciebie to wzielo az caly rok pozniej. Ale to dobry odruch.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Temu nie przeczę.
      Zdaję sobie sprawę, że nie jestem jedyna i inne matki czują to samo, ale prawą też jest, że "komu nóż wbijają w serce, ten nie pyta, czy innych spotkało to samo, ale woła, że boli!".
      Należę do tych, dla których powrót do pracy nie był traumą i do tej pory się nie skarżyłam. Nie jest jednak chyba istotne, czy przeżyłam to teraz, czy rok temu, bo to kwestia siły uczucia a nie momentu jego nadejścia.

      Usuń