środa, października 01, 2014

Nie, nie mieszkam na Mazurach


Uwaga - może być nudno i rozwlekle (ale na szczęście nie aż tak długo), więc jak chce się Wam spać to lepiej nie czytajcie.

Albo zróbcie sobie porządną kawę - tylko nie jakieś rozpuszczalne "niewiadomoco", tylko porządną, naturalną.

Ostatnio nawiedziła mnie pewna refleksja na temat mojego miejsca urodzenia, do którego postanowiłam wrócić i uczynić go również miejscem urodzenia moich dzieci. Mój dom stoi mniej więcej 2 kilometry od granicy kurpiowsko-mazurskiej. Wystarczy wsiąść w samochód i w ciągu 20 minut docieramy do całkiem niezłego skupiska jezior.

Ale ja na Mazurach nie mieszkam.

Dla warszawiaków żyjemy na Mazurach, dla Mazurów jesteśmy przystankiem na trasie warszawskiej, a dla znajomych ze Śląska to właściwie jesteśmy przedmieściem Stolicy. Są też tacy, którzy nawet zdają sobie sprawę z istnienia Kurpiowszczyzny, ale zawsze uważałam ich za zdecydowaną mniejszość.

Dlatego dawniej, gdy ktoś mnie pytał skąd jestem odpowiadałam, że z wioski pod Mazurami. Uważałam, że w ten sposób będzie im łatwiej umiejscowić moją małą wiochę w ich wyobraźni. Oni zapamiętywali jedno - byłam z Mazur. Było to kłamliwe uproszczenie.

Któregoś dnia powiedziałam stop. W Mazura się bawić nie będę. Dziadek by się w grobie przewrócił, jakby się dowiedział, że Kurpianka z siebie Mazurkę robi. Od tamtej pory, gdy ktoś mnie zapyta skąd jestem odpowiadam zgonie z prawdą - z Kurpi. Mało - z Kurpi Zielonych (bo trzeba wam wiedzieć, że istnieją jeszcze Białe). Właściwie wielu ludzi zaskoczyło mnie pozytywnie, bo wiedzieli, gdzie owe Kurpie się znajdują. A ci którzy nie wiedzą zawsze otrzymują krótkie wyjaśnienie razem z określeniem lokalizacji. W ten sposób moja odpowiedź zgodna jest z realiami i moją kurpiowską naturą, a ludzie, których interesuje moje miejsce zamieszkania wzbogacają się o dodatkową wiedzę o charakterze geograficzno-etnograficznym naszego kraju. Bo właściwie po co mam im ułatwiać coś na siłę? Szczególnie, że ludzie nie zawsze tego oczekują.

Być może niektórym wyda się to na wyrost, ale różnica jest zasadnicza. Nasze kultury od wieków funkcjonowały obok sibie, ale różniło nas niemal wszystko - narodowość, religia, tradycja, gwara i sposób życia. Nie bez znaczenia jest fakt, że Kurpie mieli zawsze ogromne poczucie niezależności i własnej wolności. Legendy mówią, że nawet przed królem czapki nie zdejmowali, bo uważali się za wolnych ludzi, którzy tylko przed Bogiem klękają. Jak pisał Adam Chętnik: Kurpie nie znali pańszczyzny, to też godność osobista jest u nich głęboko rozwinięta, nie spotykamy tu zbytniego płaszczenia się i uniżoności*. Tacy byliśmy i wiele nam z tego zostało.

Do Mazurów nic nie mam - mam tam wielu przyjaciół i rozumiem pisarzy, którzy wiele swoich książek osadzają właśnie tam. Mazury są piękne i romantyczne, mają swój żywioł i cudowny zapach wody, ziół i zbutwiałych desek. Lubię ten region. Ale to jeszcze nie wszystko. Przez te kilka lat spędzonych w Olsztynie odczuwałam pewien rodzaj buntu tożsamościowego. Kawałeczek mnie pozostał właśnie tam i wielokrotnie tłumaczyłam innym, że Warmia i Mazury to NIE TO SAMO. Dla ludzi często historia i tradycja dwóch przenikających się regionów zlewała się zupełnie w jeden twór. A już fakt, że Olsztyn to Warmia, a Olsztynek to już Mazury zupełnie przerastał wyobrażenie niektórych. Związek regionów jest silny - podania i legendy zazębiają się ze sobą, posiadają zbliżony typ architektury, a w okresie Polski Ludowej panowały tam podobne warunki życia. W stosunku do Kurpi te różnice były w tym okresie szczególnie widoczne - u nas nikt PGR-ów nie znał, każdy "dłubał" coś na własną rękę, a u nich była to codzienność. Nie bez znaczenia jest fakt, że historyczna Warmia geograficznie wtapiała się w Mazury, stając się niemal ich enklawą. Utrzymywała jednak swoją tożsamość i tak jest do dziś. Żyjąc w Olsztynie stałam się bardziej wrażliwa na różnice regionalne. Mapa Polski zaczęła dla mnie nabierać ostrzejszych kształtów. Powoli zaczęły się zmazywać granice województw, a na ich miejsce rysowały się granice obszarów etnicznych. Coraz bardziej czułam się Kurpianką, chociaż zakochaną w klimacie warmińskim i mazurskich podaniach ludowych.

Nie wymagam od innych, żeby przypisywali swoje miejsce zamieszkania do regionu i lokalnych tradycji. Nie oczekuję, że koniecznie mają się czuć Kaszubami, Warmiakami, Mazurami, Ślązakami, Góralami czy Kurpiami. Ale wymagam tego od samej siebie.

Mamy coś, czego inne kraje nam mogą tylko pozazdrościć. Jako jeden naród jesteśmy zlepkiem wielu grup etnicznych i może to znacząco wpływać na nasze poczucie własnej tożsamości. Gdy mówię, że jestem z Kurpi to czuję, że stoi za mną pewna grupa ludzi, tradycja, lokalna historia, a ja jestem częścią tej całości, gdziekolwiek bym nie była. Nie jestem znikąd.

PS:
Na pierwszym zdjęciu widzicie jedyny budynek z czerwonej cegły w okolicy - i to wcale nie jest mój dom ;) Nazywaliśmy to miejsce pieczarkarnią, bo przez jakiś czas uprawiano tam pieczarki. Nie należy ona do nas, ale stoi tuż za naszym domem na ziemi, która dawniej była własnością mojej rodziny. Wybudowana została z cegły wypalanej przez moich dumnych przodków. Niestety daleko im było do ceglarzy z terenów warmińskich toteż i cegła była licha. Ale budynek stoi i jakoś się trzyma. Chociaż należy do jednych z niewielu budynków murowanych w tym okresie (dominowało u nas całkowicie drewno). Ale czerwona cegła jest i to się liczy :)

Niżej drobne urywki ze spacerów  - maki w zbożu (było to jakoś latem - Romek zgubił wtedy w zbożu bucik i biegał na bosaka przez 10 minut zanim to zauważyłam) i grzyby na wrzosowisku (a to już wrzesień - już nie pamiętam, czy grzyby przeżyły ciekawość Romana...).




*zob. Adam Chętnik, Kurpie, Kraków 1924.