poniedziałek, kwietnia 21, 2014

W cieniu Manitou | z Grahamem Mastertonem twarzą w twarz


Byłam dziwnym dzieckiem i jeszcze dziwniejszą nastolatką. I zapewne wielu mogłoby tak o sobie napisać, ale na pewno każdy z nas miałby do tego inny powód.

Molem książkowym nie byłam od początku. Moją pierwszą książką przeczytaną samodzielnie była Calineczka  - książeczka w oprawie broszurowej niewielkich rozmiarów. Potem było dużo lektur, które bardziej oglądałam niż czytałam. Wiele jednak zmieniło się, gdy miałam jakieś dwanaście lat - wtedy zaczęłam czytać prawdziwe książki. Jakie? Hmmm...

Jak dziś pamiętam, gdy sięgnęłam po Miasteczko Salem Stephena Kinga. Tak, wiem, nie była to najlepsza lektura dla dwunastolatki, ale zafascynowałam mnie. Skończyło się tym, że nałogowo zaczęłam czytać. Moi ulubieni autorzy jednak bynajmniej nie mogliby się spotkać wspólne przy kawie i pogawędzić o poglądach. Byli z zupełnie innych bajek.

Irena Jurgielewiczowa i Lucy Maund Montgomery nie dziwiły nikogo. Lubiłam ich bohaterów, bo byli trochę jak ja i mogłam sobie wyobrazić, że są częścią mojego świata. Pewnego dnia jednak odkryłam niewielkie kieszonkowe wydania książek Graham Mastertona. Jak dziś pamiętam zarwaną noc, kiedy do 7:00 nad ranem czytałam Zemstę Manitou, a potem z oczami na zapałki wyruszyłam do szkoły, żeby na języku polskim zdobyć tego dnia jedynkę jak się patrzy. Tak się składa, że trochę pomyliłam książki i zamiast poprzedniego dnia sięgnąć po Syzyfowe prace spędziłam noc nad opowieścią o pradawnym indiańskim wodzu, który powrócił, żeby dokonać krwawej zemsty. Jak dziś słyszę moją polonistkę, która tego dnia grzmiała nad moją głową: "Dorota, czemu nie czytasz książek?! Trzeba czytać książki!". No jak to nie czytam? Czytam, tylko nie te, co trzeba, ale to już inna sprawa.

Zaczęła się moja fascynacja horrorem. Było więcej książek Mastertona - Tengu, Dżin, Manitou, Zwierciadło piekieł i inne, które mogłam zdobyć. Sama już wszystkich nie pamiętam. Czytałam i namawiałam do czytania innych. W szkole przemycałam je koleżankom - niech i one mają coś z życia, bo na samej Ani z Zielonego Wzgórza świat się przecież nie kończy.

Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że pewnego dnia poznam autora tych książek wyśmiałabym go w twarz. A jednak. Fascynacja Mastertonem minęła, ale był dla mnie zawsze przyjemnym wspomnieniem szczenięcych lat. To nic, że miałam po nim koszmary - zawsze, gdy w księgarni lub bibliotece przechodziła koło jego książek porozumiewawczo się do nich uśmiechałam.

Niedawno Graham Masterton kolejny raz odwiedził Polskę i, nie pytajcie jak to się stało, znalazł się również w naszej księgarni. Tak stać i patrzeć na niego, porozmawiać z nim - to był dla mnie kosmos. Jeżeli wyobrażacie sobie pisarzy horrorów jako psychopatów, którzy patrzą na was jak ich paranormalni bohaterowie na swoje niewinne ofiary to możecie ten wizerunek wyrzucić do kosza. I mówię Wam to ja - Wawrzyn. Masterton okazał się niezwykle sympatycznym Panem, uprzejmym, uśmiechniętym i pełnym humory i... pokory. Pisarz znany, który ma za sobą wiele lat pomyślnej kariery pisarskiej nie miał w sobie nic z zadufania i poczucia wyższości. Dla każdego miał życzliwe słowo, jakby wiedział, że swój sukces zawdzięcza każdemu z tych czytelników, którzy zjawili się z prośbą o autograf.

To mi przypadło powitać autora w księgarni i rozpocząć nasze krótkie spotkanie. Mini przemówienie napisałam z przejęciem. Wypowiedziałam je szybko i drżącym głosem. Debiut średnio udany. Ale w wiadomościach lokalnych w sprawozdaniu ze spotkania nie wspomnieli o beznadziejnej Pani prowadzącej, więc nie było chyba źle ;)

Graham i Wawrzyn - tego jeszcze nie było...
Na tę okoliczność kupiłam jedną z najnowszych książek Mastertona. Przeczytałam jednym tchem - koszmarów nie miałam. Autograf zdobyłam z ogromnym zadowoleniem.


Spotkanie z nim uświadomiło mi, że nawet rzeczy, które wydawały nam się niemożliwe i odległe mogą stać się naszym udziałem, kiedy najmniej się tego spodziewamy.