poniedziałek, listopada 25, 2013

Mała ucieczka i wielki powrót

Na kilka lat wdałam się w romans z miastem z czerwonej cegły. Po wielokrotnym zarzekaniu się, że nie pójdę na studia do Olsztyna spakowałam walizki i znalazłam z siostrą i przyjaciółką mieszkanie na Jarotach. Tylko tam uznali, że jestem godna statusu studenta, więc poszłam za głosem wyników rekrutacji.


Przeszło rok później, po śmierci mojego Taty, do Olsztyna przybył za mną mój przyszły Mąż. W ferworze masowych ucieczek ludzi za granicę nawet w zagłębiu bezrobocia znalazło się trochę wolnych etatów i udało się mu znaleźć przyzwoitą pracę w ciągu kilku dni. Spędził w niej pięć lat. Przyjechał, bo go poprosiłam.

Wystarczył jeden telefon (a on był wtedy gdzieś pod Moskwą za kierownicą ciężarówki), że jest źle, że bez niego nie dam rady, że wali się mój świat a rzucił dotychczasową pracę i pojawił się w drzwiach wynajmowanego przeze mnie i przyjaciół mieszkania. Potem skończyłam studia i poszłam do pracy.

W kilka lat później wrócił stamtąd wraz ze mną z takim samym spokojem, bez marudzenia, jakby to była najbardziej naturalna rzecz.

Decyzja o ucieczce z miasta była zarówno planowana, jak i spontaniczna. Uciekliśmy – nie za granicę, ale w sam środek Puszczy Zielonej, w której się wychowaliśmy. Okazało się bowiem, że ten Mały Świat był wcześniej za ciasny dla nas dwojga, ale okazał się w sam raz dla trójki ludzi. Postanowiliśmy wychować nasze dziecko na wsi. Zawsze twierdziliśmy, że tego chcemy, więc jak tylko test, z opakowania którego uśmiechał się do mnie różowy dzidziuś, objawił mi dwie czerwone kreski – zaczęliśmy się pakować. Możecie nas nazwać wariatami, ale mój Samiec rzucił pracę, gdy tylko przeszłam na zwolnienie zdrowotne i powoli rozpoczęliśmy przenosiny.

L. był zszokowany jak to możliwe, że przyjechał do Olsztyna z jedną niewielką torbą, a wyjechał całym taborem. Jego dobytek rozrósł się do kilku walizek ubrań, pościeli i kocy, kilkunastu kartonów pełnych setek drobiazgów, mebli, mikrofalówki, komputera, samochodu, akwarium i kilkunastu rybek z glonojadem na czele…

Swoje rzeczy wywoziliśmy na raty. L. uważał, że to praktyczne, bo tak będzie łatwiej z transportem i pakowaniem. Ja uważałam, że to praktyczne, bo w ten sposób było mi lżej wyjechać z miejsca, które przez pewien czas pełniło funcje mojego domu. No dobra - jestem sentymentalna, czasem nawet bardzo. Ale nie nie umiałam z obojętnością wyjechać z miejsca, gdzie spędziłam ostatnich sześć lat i gdzie, w gruncie rzeczy, spędziłam wiele szczęśliwych chwil.

Tak o to w wypchanym po brzegi samochodzie, z Mężem u boku i Romanem pod sercem (który już wtedy zaczynał kopać) wróciłam na wieś.




Brak komentarzy: