niedziela, marca 16, 2014
Małe metamofrozy | decoupage
Jak dziś pamiętam, gdy ślęczałam nad kartką papieru i starałam się narysować księżniczkę. Zawsze zazdrościłam Siostrze, której wychodziło to nadzwyczaj dobrze. Jej rysunki przypominały mi wtedy disnejowskie ideały piękności, a moje "stwory" miały raczej bliżej do bohaterów Nocy żywych trupów niż Królewny Śnieżki. Gdybyśmy miały stworzyć rysunki do Pięknej i Bestii to nie ulega wątpliwości, która z nas zajęłaby się stworzeniem której postaci.
Chęci jednak miałam wiele. Jakiś czas temu spotkałam się z formą zdobienia zwana decoupage, czyli metoda serwetkowa. Idea jest prosta - na specjalny klej (oparty na wikolu, czyli taki, który po wyschnięciu jest przezroczysty i wodoodporny) przyklejamy serwetkę do podłoża - drewna, papieru, a nawet metalu, a na koniec lakierujemy i w ten sposób powstaje małe cudo. Kusiło mnie to bardzo - malować nie potrafię, ale przyklejanie za to idzie mi całkiem nieźle. Poznałam tę formę zdobienia podczas pracy w dziale z artykułami kreatywnymi. Koleżanka pokrótce wyjaśniła, jak to się robi, a ja kupiła potrzebne materiały. Nikt mnie nie uczył, nie chodziłam na kursy ani nie czytałam książek na ten temat. Zaczęłam spełniać swoje dziecięce marzenia o tworzeniu pięknych rzeczy.
Pierwsza rzecz wyszła mi jako tako, druga trochę lepiej, a trzeciej to już nawet nie wstydziłam się ludziom pokazać. Po raz kolejny okazało się, że determinacja się opłaca.
Tym razem postanowiłam sprawić prezent mojej Mamie. Pomysł narodził się już dawno i dość spontanicznie. Podczas porządków w domu znalazłam stary album rodziców, w którym znajdowały się zdjęcia z okresu narzeczeństwa i pierwszych lat po ślubie. Rodzice znali się zaledwie trzy miesiące przed ślubem, ale zdjęć mieli pokaźną ilość - Tata był fotografem amatorem (takim prawdziwy, który zdjęcia nie tylko robił, ale też samodzielnie wywoływał) i uwiecznił swoim talentem wiele chwil. Niestety album był w stanie opłakanym. Przeżył czwórkę dzieci, które zapewne nie raz nim targały i przeszło trzydzieści lat wędrowania z szuflady do szuflady.
Odkopałam moje dawno nie używane przybory i sprawdziłam, czy mam wszystko, czego potrzebuję.
Niestety nie zdążyłam zrobić zdjęcia albumu w stanie surowym. Nie moja wina - Siostrzyczka bezczelnie mnie zagadała, omamiła mnie swoim towarzystwem. Zdecydowanie to więc jej wina - za dobrze się z nią bawiłam i... zapomniałam. Przypomniałam sobie, gdy przód albumu został zrobiony. Ale sfotografowałam to, co najbardziej chciałam zakryć - album został uszkodzony podczas przeprowadzki i dlatego potrzebował odnowy, chociaż jeszcze nie zdążył się zestarzeć.
Stronice obowiązkowo czarne. Nie jakieś tam białe, kremowe, czy bordowe. Niepowtarzalny klimat.
Wybrałam najprostszą formę, czyli przyklejenie serwetki na całej powierzchni - bez dodatkowego wycinania i bez malowania podłoża. Czyli na skróty, bo Roman spał krótko i na zabawę czasu nie było. Trochę cierpliwości i efekt gotowy.
Jak zwykle - kanty i rogi to wyzwanie. Serwetka jest cienka, a klej dodatkowo ją zmiękcza. Rwie się jak na złość w najbardziej widocznych miejscach. Trzeba mieć czasami anielską cierpliwość, mi jej brak, więc kilka razy zaklęłam, ale działałam dalej.
Tak wyglądał w połowie mojej pracy - zyskał swoją formę. Zero plam i otarć, które widoczne były wcześniej.
Zdjęcia zebrał i poukładałam wcześniej. Pozostało jedynie umieścić je w albumie. Do ich przyklejenia użyłam taśmy dwustronnej. Próbowałam też kleju, ale sposób z taśmą okazał się najszybszy.
Wklejanie zdjęć zajęło wiele czasu, bo było ich wiele... Nad niektórymi zatrzymałam się trochę dłużej
Pod jednym ze zdjęć odkryłam dedykację, którą Tata napisał Mamie niedługo po ty jak się poznali. skopiowałam ją i wykorzystałam na pierwszej stronie albumu.
Na okładce umieściłam zdjęcie rodziców. Album wyszedł bardzo prosty i klasyczny
I jak Wam się podoba?
Wszystkich, którzy nie umieją, a chcieliby - zachęcam :)